Wyskoczyłem znowu na ten sam odcinek, tylko zawędrowałem (spory) kawałek dalej. Na odcinku do stawu nie miałem żadnego brania, tylko wypłoszyłem parę pstrągów. Zahaczyłem zatopioną gałąź, więc skorzystałem z okazji i dobrze się jej przyjrzałem na brzegu - sporej dość drobnej czarnej widelnicy i parę chruścików domkowych.
Przy akwenie zdecydowałem trochę odpocząć i wchłonąłem trochę marcowego słońca. Było to o tyle dziwne, że większość stawu była jeszcze pokryta topniejącym się lodem. Zjadłem też kanapki, dzięki którym zapach cebuli unosił się wokół mnie.
Później ruszyłem dalej w dół rzeki i znowu wypłoszyłem parę pstrągów, przeważnie niewielkich. Jednym razem wychodząc zza drzewa, równolegle w rzece zauważyłem ucieczkę jednego, a z pod mojego brzegu wypłynął inny na przeciwny brzeg. Byłem pewny, że jak tylko się ruszę on ucieknie. Zza drzewa wyrzuciłem woblerka w górę rzeki. Ściąganie z nurtem nie pomogło. Więc wystawiłem kijek w drugą stronę, tak żeby przynęta nie spłynęła tak szybko, ale żeby pomachała chwilę ogonem przed rybą. To zadziałało. Pstrąg okazał się całkiem spory jak na tą wodę.
Dalej wyciągnąłem w podobny sposób innego mniejszego oraz wypiął mi się jakiś około wymiarowy.
To już chyba ostatni śnieg. Niedługo zaczynam muchowanie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz